Miał być nocleg w plenerze i rozdziewiczanie namiotu (ciągle nie wiemy jak wygląda, ponieważ śpimy w hotelach albo w aucie), ale było za zimno dlatego wzięliśmy przydrożny motel. Wygląda dokładnie tak jak w amerykańskich horrorach, ale przynajmniej jest wygodny.
Następnego dnia na śniadanie były jajka sadzone, bekon i ziemniaki, czyli nasz standard za 4,99$.
Na szczęście od motelu mieliśmy zaledwie 15 minut drogi do kolejnego celu czyli Hearst Castle. Kolejka, bilecik, seans filmowy o historii i bus na wzgórze. Zamek jest przepiękny. Został wybudowany na początku XX wieku na prośbę magnata prasowego niejakiego Williama Randolpha Hearsta. Zamek usytuowany jest na wzgórzu, z cudownym widokiem na ocean. Jest to kompletne pomieszanie stylów europejskich, czyli trochę Londynu, Wenecji, Rzymu i Granady. Spędziliśmy tam kilka godzin na zwiedzaniu pięknych salonów, basenów oraz ogrodów. Poczuliśmy się dosłownie jak królowie i księżniczki.
Po zamku przejechaliśmy do położonego zaraz obok małego, urokliwego miasteczka San Simeon. Nasz Simon jest u siebie . Podreptaliśmy sobie trochę po pobliskim molo, a następnie rozłożyliśmy się na ławce z jedzeniem i ubrani w bluzy na wietrznej pogodzie zrobiliśmy piknik na słono i na słodko.
Jak tylko zakończyliśmy ucztę wjechaliśmy na autostradę i jadąć kilkadziesiąt mil na południe dotarliśmy do maleńkiego miasteczka San Miguel. Otwierając drzwi samochodu uderzyła nas fala gorąca. Jest to teren suchy, spieczony słońcem, a temperatura jest bardzo wysoka. Odnotowaliśmy nawet 38 stopni Celsjusza. Wsiedliśmy do samochodu na kilka godzin i krajobraz zmienił się zupełnie. W miasteczku mieści się klasztor zakonników oraz kościół z figurą świętego Michała Archanioła. Tego dnia akurat była niedziela więc pomodliliśmy się o trochę mądrości dla nas i bezpieczną podróż.
Niestety czas nas naglił więc pojechaliśmy dalej. Zaliczyliśmy tylko krótki postój na kawę w Santa Barbara oraz zachód słońca nad oceanem. Pstryknęliśmy kilka fotek i znowu znaleźliśmy się w naszym czarnym wehikule tym razem kierując się w stronę Simi Valley, gdzie Szymek zrobił sobie zdjęcię pod sklepikiem z pączkami.
Wjeżdżając do Los Angeles byliśmy świadkami pościgu. Siedem radiowozów goniło pick up’a, a wszystko oświetlał z góry policyjny helikopter. Wszystko to wyglądało jak scena z filmu, dlatego ciężko nam było uzmysłowić sobie, że działo się to naprawdę! Dojechaliśmy do L.A. tak zmęczeni, że jedno piwo w hotelowym pokoju nas zabiło.
Trudno sobie uświadomić, że jest się w tylu miejscach niemalże na raz. Sen trwa. Nie wiemy do końca co tutaj robimy i dlaczego to się wydarzyło. Dziwne jest to miasto nocą.