Budzimy się w namiocie wśród gór. Nie wykąpaliśmy się w rzece bo była pomidorowa. Taki kolor.
Dzisiaj podróżujemy do Capitol Reef. Też będziemy chodzić po górach. Jedziemy już kilka mil drogą polną. Wokół góry. Parkujemy samochód. Jesteśmy piechury. Żaden Amerykanin nie zdobył się na taką wycieczkę. Jesteśmy na szlaku sami. Podążamy w kierunku Golden Throne czyli złotej góry. Kamienie wyznaczają ścieżkę. Chodzimy po wielkich monolitycznych skałach. Machamy do przebiegających nam drogę jaszczurek. Strumyk, zakręt i pod górę. Po kilku godzinach zdobywamy nasz cel. Nie było łatwo, gdyż zastał nas deszcz i musieliśmy przeczekać burzę w półce skalnej. Potem pod drzewem. Schodzimy tak samo jak weszliśmy tylko w przeciwnym kierunku.
U nas nie ma odpoczynku. Lecimy na kolejny kanion. Bryce Canyon. Ten ma w środku setki skalnych wieży erodowanych przez wiatr i wodę. Jest cały pomarańczowy. Wszystko jest pomarańczowe. Nawet nasze auto. Jedziemy nim na kolejny kemping. Tym razem na wypasie. Z basenem. Ten kemping, jak każdy inny w stanach jest dobrze przemyślany i ładny. Każde miejsce na namiot posiada dodatkowo miejsce parkingowe dla samochodu, stoliki misia Yogiego, palenisko, grilla i wodę.
Pijemy Budweisery, dziewczyny po drineczku z Bacardi, pieczemy na patykach parówki zagryzając nachosami. Słuchamy Kovalowej płyty, tańczymy i śpiewamy. Dopalamy dobrą atmosferę przez zielono-niebieski ogień. To nie nadmiar alkoholu tylko specjalny proszek. Czary mary, pijemy browary. Namiot już stoi. No to do śpiworów. Nie wiadomo jak spać, bo już prawy i lewy bok bolą, żebra też. No to na plecach. Po browarkach zaśniemy nawet na twardej ziemi.