Dzień dobry Chicago!
Całą noc z małą przerwą zajęło nam by dotrzeć z Badlands do Chicago. Zaniepokoił nas fakt, iż wyświetliła się kontrolka ze zbyt niskim ciśnieniem w jednym z kół. Zajechaliśmy więc na najbliższą stację i dopompowaliśmy wszystkie koła. Kontrolka na szczęście zgasła
Po drodze przejechaliśmy stany Minnesota oraz Wisconsin i ku naszemu zaskoczeniu dopiero po przekroczeniu granicy stanu Illinois zapłaciliśmy pierwszą opłatę za autostradę. Na całej naszej przebytej do tej pory trasie nigdzie nie zapłaciliśmy nawet centa za przejazd jakąkolwiek drogą oprócz mostu Golden Gate w San Francisco, ale to się nie liczy, gdyż mandat za przejazd bez EZ Passa pewnie przyjdzie dopiero za miesiąc.

Droga dojazdowa do Chicago była w opłakanym stanie, a i tak musieliśmy płacić na bramkach. Trochę poczuliśmy się jak w Polsce
Wszystko było w przebudowie, a na dodatek wszędzie tylko widzieliśmy znaki z ograniczeniem prędkości do 40 mil na godzinę. Z innych znaków z kolei odczytaliśmy, że przekroczenie tej prędkości karane jest grzywną minimum 275 dolarów i jest ona sprawdzana zarówno przez radiowozy naszpikowane techniką, fotoradary jak i helikoptery krążące nad nami. Dostosowaliśmy się więc do obowiązujących tam przepisów dzięki czemu mieliśmy więcej czasu by obserwować powoli pojawiającą się na horyzoncie panoramę “Wietrznego miasta”, gdyż takim właśnie mianem określa się Chicago.

Wszyscy byli zachwyceni, a najbardziej Michał, Dusia i Wojtek, którym oczy się świeciły na widok architektonicznych cudów, które mijaliśmy po drodze. Zaparkowaliśmy auto w samym centrum miasta przy ulicy South Wells Street zaraz obok Głównego Departamentu Straży Pożarnej, skąd mieliśmy zaledwie kilka kroków do najwyższego budynku w mieście. Mowa tutaj o Willis Tower czyli dawnej Sears Tower, która posiada 108 kondygnacji, a łączna wysokość budynku wynosi 527,3 m. Postanowiliśmy więc zacząć od tego właśnie miejsca i wjechać na 103 piętro, czyli tak zwany Skydeck. Zamontowane są tam wystające poza obszar wieżowca szklane balkony, na które można wejść i bezpiecznie przejść się 412 metrów nad ulicami Chicago. Początkowe wrażenie jest bardzo dziwne, aż strach postawić pierwszy krok, ale po upewnieniu się, że podłoże jest stabilne można śmiało wchodzić dalej. Zarówno z balkonów, jak i pozostałej części piętra roztacza się imponujący widok na całe miasto oraz na Jezioro Michigan, które jest największym słodkowodnym jeziorem USA i trzecim co do wielkości w kompleksie pięciu Wielkich Jezior Ameryki Północnej. Gdy już wystarczająco napatrzeliśmy się z tak wysoka na miasto zjechaliśmy windą na dół i udaliśmy się w stronę Millenium Park.
Park Milenijny usytuowany jest nad samym brzegiem Jeziora Michigan, więc musieliśmy przedreptać 8 przecznic by tam dotrzeć. Po drodze mijaliśmy kolejne atrakcje: tak zwaną Pętlę (The Loop), czyli zamkniętą linię kolei nadziemnej, znak końca drogi Route 66 oraz The Art Institute of Chicago. Zwiedzanie parku zaczęliśmy od Crown Fountain, która składa się z dwóch ogromnych wież, po których w lecie spływa woda tworząc w ten sposób wręcz idealne miejsce, w którym można się schodzić w gorące dni. Wieże posiadają wbudowane ekrany, na których co jakiś czas wyświetlane są twarze mieszkańców Chicago, a z miejsc gdzie pojawiają się usta wydobywa się mocny strumień wody plujący na wszystkich chcących się nieco zmoczyć. Dodatkowy komfort w takim upale zapewnia świeża bryza wiejąca znad jeziora. Widać, iż nieodłącznym i najważniejszym elementem stwarzającym ten niepowtarzalny klimat są wiecznie uśmiechnięci ludzie, którzy grają w szachy, jeżdżą na rolkach, grają w piłkę, opalają się i zwiedzają to piękne miasto. Idąc dalej przed siebie, podekscytowani szukamy “fasolki”. Jest i ona, ni stąd ni zowąd wyłania się nam z krzaków błyszcząc z daleka i odbijając promienie Słońca. The Cloud Gate, gdyż tak właściwie nazywa się ta stalowa rzeźba, której twórcą jest Anish Kapoor, wykonana jest ze 168 płyt ze stali nierdzewnej, które zostały odpowiednio uformowane i zespawane ze sobą, a następnie wypolerowane, tak by nie było widać łączeń. Jej wymiary to 10 x 20 x 13 metrów, a waży równe 100 ton. Jest ona umiejscowiona w centralnym punkcie placu AT&T Plaza, który swą nazwę zawdzięcza jednej z najbardziej znanych firm telekomunikacyjnych w Stanach – AT&T, która za prawa do jego nazwy zapłaciła, aż 3 miliony dolarów. Chyba przez dobre pół godziny lataliśmy z aparatmi dookoła, by uzyskać jak najlepsze ujęcia naszych odbić w tej wielkiej lustrzanej fasoli, którą tak nazwali spontanicznie mieszkańcy Chicago. Spojrzeliśmy na zegarki i okazało się, że jest już godzina 15:00, skierowaliśmy się zatem w stronę parkingu by dalej pojechać do motelu, w którym mieliśmy zarezerwowany pokój. Okazało się, że w pokoju brakuje dostawki, za którą zapłaciliśmy. Zapytaliśmy więc na recepcji czy możemy prosić, by ktoś nam ją dostarczył. Przemiła recepcjonistka zrezygnowała z poszukiwań hotelowego pomocnika, który i tak ledwo znał kilka słów po angielsku i zaproponowała nam w zamian większy pokój z rozkładanym tapczanem. Dzięki temu zza okien zniknęła nam brzydka stacja benzynowa i pojawił się widok na ulicę West Belmont Avenue, która prowadzi wprost do polskiej dzielnicy Jackowo. Zaplanowaliśmy, że wieczorem tam pojedziemy i zjemy wreszcie jakieś przysmaki z polskiej kuchni. Jednak, po szybkim sprawdzeniu kilku polskich restauracji dowiedzieliśmy się, iż w poniedziałki większość z nich jest zamknięta. Zmieniliśmy więc plany i za punkt wieczornej uczty wybraliśmy Hard Rock Cafe. Jedno z nas nie mogło pić alkoholu więc losowaliśmy patyczki do uszu. Jeden z nich nie miał wacika na czubku i trafił na niego Wojtek.
Zrobiliśmy sobie po drineczku i gdy wybiła godzina 21:00 albo nawet było kilka minut po, ruszyliśmy na miasto. Oczywiście pojechaliśmy ulicą Belmont, na której co rusz pojawiały się polskie napisy: “Mówimy po polsku”, “Polski Hardware” czy “Transformatory do Polski”
. Po kilku minutach jazdy wśród oświetlonych neonami budynków byliśmy już na miejscu, lecz niestety nigdzie w pobliżu HRC nie było miejsc do parkowania. Krążąc tak w koło wypatrzyliśmy stację BP, na której mogli parkować jedynie klienci. Weszliśmy więc do środka i zakupiliśmy 3 batony by być fair
Przeszliśmy na drugą stronę ulicy do pobliskiego McDonalda. Dość nietypowego, na co wskazywała również jego nazwa – The Rock N Roll McDonald’s – gdyż znajduje się tam wystawa poświęcona latom świetności Rock & Roll’a. Można tam zobaczyć między innymi gitarę Elvisa Presley’a i jego płyty, podobizny członków zespołu The Beatles ułożone w ten sam sposób jak na okładce albumu Abbey Road oraz Corvettę Peggy Sue z 1959 roku.


W Hard Rock’u zakupiłem kolejną szklankę do kolekcji po czym udaliśmy się do stolika. Zanim jednak złożyliśmy zamówienie Wojtek, Dagmara i Michał postanowili zrobić mi prezent w ramach podziękowania za zaplanowanie naszej wyprawy i złożyli się dla mnie na Hard Rock’owy zestaw do pokera, który od dłuższego czasu chodził mi po głowie. Uśmiechnięta kelnerka przyjęła od nas zamówienie i już po kilku minutach na naszym stole zaczęły się pojawiać same przysmaki: grzaneczki Santa Fe, wędzone na orzechach skrzydełka kurczaka, cebulowe krążki, połówki ziemniaków w mundurkach z masłem i zieloną cebulką, kruche kawałki kurczaka w panierce z miksem sosów w tym guacamole oraz świeże chipsy kukurydziane, posypane serem monterey jack oraz cheddar i podawane z czerwoną fasolą, śmietaną, pokrojoną zieloną cebulą, papryczką jalapeños i sosem salsa. Michaś dobrał sobie do tego swoje ulubione piwko Leffe, ja wziąłem Budweissera, Marzenka jakiś kolorowy drink, Daga kawę z bitą śmietaną, a Wojtek Coca-Colę. W bardzo miłej atmosferze minęła nam reszta wieczoru i niestety o 23:00 zostaliśmy poproszenie o opuszczenie lokalu, gdyż już wszystko zamykali. Nic nam więcej nie pozostało jak wrócić do hotelu – znowu przez Jackowo – i przygotować się na kolejny dzień pełen wrażeń. Tym razem będzie coś dla naszych architektów i fanów czterech kółek.