Kolejna noc bez snu. I już bez gorączki. Od kilku godzin gramy w kości i łamiemy zasady. Wojtek trochę przegrywa co nie najlepiej mu wychodzi. Przepiękny wschód Słońca.
Lotnisko Sheremetiev w Moskwie jest jednym z największych na świecie (No ok, chyba trochę przesadzam), w każdym razie co rusz obserwujemy start i lądowanie samolotu. Widzimy, także naszego ‘olbrzyma’, którym polecimy do NY. Z Dagmarą siedzimy pod ścianą i zbieramy pieniądze na podróż. Nikt tutaj, nawet babka na lotnisku sprzedająca okulary z D&G nie mówi ni w ząb po angielsku. Ludzie też jacyś dziwni.. Na śniadanie wcinamy kiełbasy i barszcz ukraiński. Całkiem dobry. Reszta pije drinki własnej roboty rozmajonej w butelce z colą, co jest dla mnie niedostępne ze względu na zażywane antybiotyki. Cudem przeżyłem chyba lot z Warszawy. Piękny poranek. W kawiarniach kroi się bagietki, czuć smażony bekon i zapach parzonej kawy. I to Słońce. Światłocień… Zmienia nastawienie i wprowadza chęć do życia. Faszyn from Raszyn to nie byle co i nawet miss Karbia miałaby tu niezła konkurencję.
Ładujemy komórki i baterie witalne choć jesteśmy tak zmęczeni, że nie zaśniemy. Szymon dzisiejszej nocy się rozchulał i bardzo dużo mówił. Pani przede mną układa owoce, a na pasie startowym i na drodze kołowania jak w ulu.
Właśnie wygrałem zakład o gin Bombay. To dobrze bo mam na niego wielką ochotę. Lubię tych ludzi z plecakami. Mają pewnie duży bagaż wrażeń. Sam mam po raz pierwszy plecak na lotnisku. Oby przeniósł nam wiele szczęścia.