6:00 rano, odzywają się wszystkie budziki. Kolejka do łazienki ustalona, najpierw dziewczyny potem chłopaki, czyli tak jak zwykle Na zewnątrz zimno więc odpowiednio się ubraliśmy, widno wszędzie lecz słońce jeszcze schowane za otaczającymi nas górami.
Gdy wszyscy już byli gotowi, poszliśmy na recepcję skąd poprowadził nas dalej, aż do miejsca gdzie rozpoczynał się spływ nasz przewodnik o wdzięcznym imieniu Hollywood. W ciągu kilku minut zostaliśmy poinstruowani jak należy się zachowywać podczas spływu. Usadowił nas w pontonie we wcześniej przemyślanej konfiguracji i dał sygnał do startu. Ja w międzyczasie próbowałem uruchomić kamerkę, która głównie była przenaczona na ten właśnie event, gdyż jest jedynym wodoszczelnym urządzeniem rejestrującym jakie posiadam. Niestety ubiegłego wieczoru zapomniałem jej naładować w wyniku czego zostało zarejestrowane tylko kilka sekund naszego spływu.
Teraz już płynęliśmy, a każdy z nas oprócz Dagmary siedzącej pomiędzy Marzenką, a Wojtkiem dzierżył w dłoni wiosło, którym na sygnał sternika Hollywooda odpowiednio wiosłował. Tak więc kolejno dochodziły do nas komendy w stylu: Five Forward… Two Forward… Three Backward!!! Hollywood również zadbał by podczas spływu nie zabrakło informacji dotyczących terenów które kolejno mijaliśmy w związku z czym odbyliśmy lekcję historii o czasach gorączki złota i dzikiego zachodu gdzie postrach na tych terenach siał sławny bandyta Butch Cassidy. Z każdym kolejnym zakrętem rzeki nurt robił się coraz to bardzie rwący, a fale coraz większe. Kilka razy nawet obróciliśmy się o 360 stopni i w pewnym momencie gdyby nie Dagmara to Wojtek prawie by wypadł. Prawie półtora godziny minęło, gdy dopłynęliśmy do miejsca, które okazało się metą. Wyciągnęliśmy więc ponton z wody i umiejscowiliśmy go na przyczepie, która wraz z rozlatującym się Chevroletem Express czekała już na nas na miejscu. Kilka minut później gdy Hollywood dowiózł nas bezpiecznie do motelu staliśmy już pod drzwiami naszego pokoju.
Szybko spakowaliśmy nasze torby, wzięliśmy ciepły prysznic po czym oddaliśmy klucz na recepcji i udaliśmy się na śniadanie do pobliskiego dinneru Śniadanie wyglądało tak jak zwykle czyli two eggs over easy sunny side up with bacon i do tego wheat toasts oraz orange juice, a dziewczyny pancakes. Kelnerka była bardzo niemiła więc nie dostała napiwku.
Po obfitym śniadaniu udaliśmy się w dalszą trasę, tym razem musieliśmy się wrócić dobrze już nam znaną trasą 89, gdyż kolejnym naszym punktem był Zion National Park, który znajdował się w odległości 127 mil czyli 205 km na południe od Marysvale. W drodze do parku obwieściłem wszystkim, iż dzisiaj idziemy zdobyć górę o bardzo niebezpiecznym podejściu, której szczyt, a mianowicie Angels Landing, znajduje się na wysokości 1765 m n.p.m., a różnica poziomów wynosi 450 metrów. Słońce na miejscu tak paliło, że każdy z nas wziął po 2 a może nawet i 4 butelki wody, by tak czasem po drodze nie zasłabnąć. Oprócz wody zaopatrzyliśmy się również w odpowiednie obuwie oraz krem z filtrem. Busikiem odjeżdżającym z parkingu znajdującego się przy muzeum podjechaliśmy do przystanku o nazwie Grotto Trailhead. Tam z kolei przeszliśmy na drugą stronę drogi i przekraczając rzekę Virgin wkroczyliśmy na szlak prowadzący na sam szczyt.
Droga w obydwie strony zajęła nam około 3 i pół godziny, a trasa jaką przeszliśmy tam i spowrotem to około 8 km. Sam szlak na początku niepozornie był bardzo łatwy dopiero po przejściu pierwszego kilometra zaczęły się kręte, a czasami nawet wręcz pionowe podejścia. W trakcie pokonywania pierwszych dwóch kilometrów musieliśmy zrobić aż 3 przystanki, gdyż łapała nas zadyszka i musieliśmy regenerować siły oraz schładzać się wodą. Na szczęście po tych 2 morderczych kilometrach rozpoczął się kolejny odcinek szlaku, bardzo łagodny, pozwalający na odpoczynek naszym mięśniom Mogliśmy dzięki temu również podziwiać naturę oraz niesamowite widoki. Jedną z żywych atrakcji były wiewiórki zwane chipmunk, które swobodnie biegały pod naszymi nogami i zwinnie przemieszczały się po pionowych ścianach skalnych. Wędrując tak w trzydziestokilko-stopniowym upale mijaliśmy lub wyprzedzaliśmy pozostałych podróżników, którzy z uśmiechem na twarzy pozdrawiają nas zwrotami “Hi!”, “How are you doing?” co z resztą było bardzo miłe przez co odwzajemnialiśmy się tym samym
W pewnym momencie dotarliśmy do najniebezpieczniejszego odcinka naszej wspinaczki, gdzie zaczęły się łańcuchy, po których przemieszczaliśmy się w żółwim tempie coraz to wyżej po stromych skałach. Nie patrzymy pod nogi, gdyż wiązałoby się to z zawrotami głowy, które byłyby dla nas zabójcze. Po kolejnych kilku metrach dotarliśmy na szczyt przy czym towarzyszyły nam wybuchy niekontrolowanej radości z faktu, iż daliśmy radę. Usiedliśmy na skale i podziwiając roztaczające się widoki na pobliski kanion napstrykaliśmy tyle zdjęć ile tylko mogliśmy po czym udaliśmy się w dół tą samą trasą, którą weszliśmy. Dotarliśmy na sam dół, zanim jednak poszliśmy na autobus powrotny zahaczyliśmy z Michałem o rzekę i zamoczyliśmy w niej nasze opuchnięte stopy.
Wyprawa była wyliczona idealnie, gdyż jak tylko dotarliśmy do samochodu rozpętała się potężna ulewa. Przez całą tą wspinaczkę tak zgłodnieliśmy, że nasze żołądki zaczęły się same zjadać. Szybko więc zatrzymaliśmy się przy przydrożnej restauracji przypominającej miasteczko wprost z Dzikiego Zachodu. Zamówiliśmy ogromną pizzę otrzymując kartę z numerem zamówienia ‘six of diamonds’ czyli ‘szóstka karo’. Gdy przyszła pizza, nie jedząc nawet kawałka zamówiliśmy na wyrost drugą… i to był błąd, gdyż napchaliśmy się tą pierwszą, natomiast z drugiej tylko Wojtek podjął się zjeść jeden kawałek. By nie zmarnować jedzenia pizzę spakowaliśmy do auta i ruszyliśmy do pobliskiego westernowego miasteczka gdzie mogliśmy spędzić kilka minut w więzieniu lub saloonie oraz nakarmić i pogłaskać zwierzęta w nieopodal położonych zagrodach wśród których były między innymi osły, konie, lamy i koguty Tym miłym akcentem zakończyliśmy przygodę w Zion National Park i ruszyliśmy dalej na zachód spowrotem kierując się w stronę Kalifornii, gdzie czekały na nas kolejne przygody.
Zjeżdżając z drogi stanowej nr 15 w miejscowości Moapa napotkaliśmy znak, iż przez najbliższe 150 mil nie ma żadnej stacji benzynowej, przez co musieliśmy zawrócić i zjechać do najbliższej stacji, gdyż po szybkich obliczeniach wyszło, iz nie starczy nam paliwa. Około północy dotarliśmy do miejscowości Rachel skąd w linii prostej można dojechać do strefy 51 lecz niestety kierowca z pilotem nie obudzili mnie, a gdy sam się ocknąłem byliśmy już kilkadziesiąt kilometrów dalej przez co podjęliśmy decyzję, iż nie zawracamy. Tak więc UFO tej nocy nie było nam pisane, może innym razem. Za to niebo oraz widok lśniących na nim gwiazd był niesamowity. Dookoła panowały egipskie ciemności, a najbliższe miasto znajdowało się w odległości około 70 km od nas dzięki czemu gwiazdy mieliśmy na wyciągnięcie dłoni, nie wspominając o księżycu, który wydawał się dwa razy większy niż zwykle Będąc już niedaleko Doliny Śmierci postanowiliśmy skorzystać z jednego z moteli i porządnie się wyspać, gdyż sama wspinaczka oraz podróż w tak obładowanym samochodzie gdzie jakikolwiek ruch jest prawie niemożliwy lub ograniczony dawały się we znaki naszym kościom oraz mięśniom. Dagmara wpłaciła za nas kaucję i w pięć osób ulokowaliśmy się w pokoju 2-osobowym Polak potrafi!