Kolejny dzień i kolejny poranek.
Znajdujemy się w Mill Run w południowo-zachodniej części stanu Pensylwania. Otwieram oczy i po raz pierwszy w pełnym, dziennym świetle widzę gdzie zaparkowaliśmy. Jesteśmy na kamienistym parkingu należącym do pobliskiego kościoła, za nami słychać szum rzeki, a dookoła tylko gęste lasy iglaste. Wszyscy jeszcze śpią więc nie tracąc czasu odpalam silnik i jadę do Fallingwater, który znajdował się nie dalej jak 2 kilometry od parkingu. Dla tych co nie wiedzą Fallingwater to dom nad wodospadem zaprojektowany w 1935 roku przez architekta Franka Lloyda Wrighta. Fallingwater stanowił dom letniskowy rodziny właściciela, Edgara Kaufmanna. W roku 1964 został przekazany na cele publiczne i przekształcony w muzeum. W budce z biletami wstępu dostaliśmy informację, że niestety musimy uzbroić się w cierpliwość, gdyż jeszcze została godzina do otwarcia. Udaliśmy się więc do pobliskiego miasteczka Ohiopyle gdzie zlokalizowaliśmy publiczne prysznice i zjedliśmy śniadanie.
Godzina minęła, a więc wracamy do Fallingwater. Podjeżdżamy do budki po raz drugi, bierzemy bilety oraz mapę i zaczynamy zwiedzanie. Ogromną posesję przecina kilka ścieżek oraz rwąca rzeka Bear Run. Wędrujemy jedną z alejek przez gęsto zalesiony las, podziwiając naturę i nagle zza drzew wyłania się nam dom nad wodospadem. Ten cud architektury, którego rocznie odwiedza około 120 000 gości uderza niesamowitą prostotą, a za razem finezją. Wnętrza zaprojektowane zostały bardzo funkcjonalnie oraz tak by otwierały się na otaczający je park i naturę. Najlepiej chyba z nas wszystkich podsumował go Michał, który zakochał się w nim od pierwszego wejrzenia: “Kamień, drewno, szkło, natura i żywioły, woda, ogień, toż to masterpiece! Jak cudnie można zarchitekturować przestrzeń jedynie wertykalnymi i horyzontalnymi podziałami! Chce zapamiętać ten dzień na zawsze! Tak tu dobrze!”.
Po udanej wizycie w Mill Run wyruszyliśmy w stronę największego miasta stanu Pensylwania – Filadelfii. Po drodze jednak zahaczyliśmy jeszcze do miasteczka Bird in Hand w hrabstwie Lancaster znanego przede wszystkim z mieszkającej tam bardzo licznej społeczności Amiszów. Pewnie nie wszyscy z Was wiedzą kto to są Amisze, tak więc już tłumaczę. Jest to konserwatywna wspólnota protestancka wywodząca się ze Szwajcarii. Odznaczają sie tym, że żyją w odizolowanych wspólnotach, których życie zorganizowane jest według nakazów niepisanego zbioru zasad zwanego Ordnung, który reguluje wszelkie aspekty codzienności: od techniki, jakiej można używać, po kobiece fryzury i kolor materiałów na ubrania. Pomimo, iż Amisze nie akceptują nowoczesnej techniki i nie korzystają z elektryczność, to udało nam się zauważyć, że to nie do końca prawda. Znaleźliśmy kilka gospodarstw wyposażonych w nowoczesny ciągnik czy linię telefoniczną. Pewnie były to posesje tych mniej ortodoksyjnych odłamów Jeżeli chodzi o ubiór to większość spotkanych przez nas kobiet nosiła białe czepki i wszystkie chodziły w sukienkach. Mężczyźni natomiast standardowo nosili kapelusze słomkowe i spodnie na szelkach. Największą atrakcją dla nas była możliwość zrobienia zakupów w jednym z ich marketów gdzie zaopatrzyliśmy się z Michałem w żółte taśmy, którymi zwykle zabezpiecza się teren budowy. Parking przed marketem wyglądał niewiarygodnie. Można było podziwiać ich tradycyjne zaprzęgi, którymi się przemieszczają na codzień oraz duże ilości odchodów pozostawionych przez konie.
Po sympatycznie spędzonym czasie w Bird in Hand chcieliśmy dotrzeć do Filadelfii. Olbrzymie korki na autostradzie i na wszystkich jej zjazdach w kierunku centrum miasta pokrzyżowały nam jednak plany i jednogłośnie podjęliśmy decyzję o zmianie trasy i kontynuowaniu dalszej drogi w kierunku Nowego Jorku. Po kolejnych 80 minutach jazdy przekraczaliśmy już most Verrazano-Narrows Bridge skąd rozciąga się niesamowity widok na rzekę Hudson oraz panoramę dolnego Manhattanu z najwyższym jej budynkiem – Freedom Tower, który mejestatycznie góruje nad resztą wieżowców. Most Verrazano-Narrows łączy Staten Island z Brooklynem, który liczy ponad 2,5 miliona mieszkańców przez co jest najbardziej zaludnioną dzielnicą Nowego Jorku. W Brooklynie dostaliśmy się na autostradę w kierunku Long Island, najdłuższej i zarazem największej wyspy kontynentalnych Stanów Zjednoczonych, która mierzy 190 km długości oraz 37 km szerokości. Wybraliśmy ten właśnie kierunek z racji, iż w centralnej części Long Island w miejscowości Farmingdale mieszka Piotrek, mój dobry znajomy, prawie jak brat, u którego mamy zamiar się zatrzymać na 2 noce. Piotrek lub też Polish Pete, gdyż pod takim pseudonimem jest on znany wśród swoich przyjaciół, mieszka w Stanach już od dobrych kilku lat. Podróżując we wczesniejszych latach do USA zawsze go odwiedzałem, więc i tym razem postanowiliśmy się spotkać chociaż na te dwa dni. Po dotarciu na miejsce okazało się, że Piotrek wraz ze swoją siostrą Anią przygotowali huczną imprezę na backyardzie. Było wszystko czego nie może zabraknąć na typowej amerykańskiej imprezie typu pool party, mnóstwo ludzi, basen grill i beer pong. Po długiej drodze ochota na zimnego browarka była w nas tak wielka, że z przyjemnością przegrywaliśmy każdą zabawę, która polegała na piciu kubków piwa przez osoby przegrywające. Towarzystwo tej nocy było pierwszorzędne a szaszłyki z grilla przepyszne. Wszyscy świetnie się bawiliśmy do późnej nocy, a w tle było słychać tylko śmiech i dobrą muzykę. Z racji, że wieczór był bardzo ciepły rozegraliśmy nawet w basenie mecz siatkówki. Po raz pierwszy nie nastawialiśmy budzika, chcieliśmy żeby wreszcie los zadecydował, kiedy mamy wstać.